Darmowy fragment książki Dziedzictwo - Katherine Webb

[b]UWAGA! Fragment tej książki został udostępniony przez wydawnictwo www.insignis.pl specjalnie dla wortalu webook.pl Więcej informacji o książce znajdziesz pod adresem:[/b] http://www.webook.pl/b-41271,Dziedzictwo.html [b]Fragment 1[/b] Przynajmniej jest zima. Przyjeżdżałyśmy tu tylko latem, więc wszystko wygląda trochę inaczej; nie wydaje się tak przerażająco znajome, tak obezwładniające. Storton Manor, ponura i zwalista posiadłość w kolorze dzisiejszego zaciągniętego nieba. Wiktoriański, neogotycki gmach z wielodzielnymi oknami i łuszczącą się stolarką, zieloną od porostów. Stosy martwych liści pod murami porośniętymi mchem aż po parapety okien na parterze.

[b]UWAGA! Fragment tej książki został udostępniony przez wydawnictwo www.insignis.pl specjalnie dla wortalu webook.pl

Więcej informacji o książce znajdziesz pod adresem:[/b] http://www.webook.pl/b-41271,Dziedzictwo.html

[b]Fragment 1[/b]

Przynajmniej jest zima. Przyjeżdżałyśmy tu tylko latem, więc wszystko wygląda trochę inaczej; nie wydaje się tak przerażająco znajome, tak obezwładniające. Storton Manor, ponura i zwalista posiadłość w kolorze dzisiejszego zaciągniętego nieba. Wiktoriański, neogotycki gmach z wielodzielnymi oknami i łuszczącą się stolarką, zieloną od porostów. Stosy martwych liści pod murami porośniętymi mchem aż po parapety okien na parterze. Wysiadając z samochodu, oddycham spokojnie. Jak dotąd zima była bardzo angielska. Wilgotna i błotnista. Z oddali żywopłoty przypominają rozmazane fioletowe sińce. Ubrałam się dziś w jaskrawe, żywe kolory, na przekór temu miejscu, na przekór jego surowości i moim ponurym wspomnieniom. Teraz czuję się idiotycznie, jak przebieraniec. Przez przednią szybę mojego sfatygowanego białego golfa widzę złożone na kolanach dłonie Beth i postrzępione końcówki jej długich włosów. Gdzieniegdzie przyprószone już siwizną, moim zdaniem za wcześnie, zdecydowanie za wcześnie. Tak się gorączkowała przyjazdem, a teraz siedzi nieruchomo jak posąg. I te jej blade, smukłe dłonie, złożone bezwładnie na kolanach – bierne, apatyczne. W dzieciństwie obie miałyśmy jasne włosy w srebrzystym odcieniu, jak włosie anielskie albo czupryny młodych wikingów. Z czasem ten wyrazisty kolor spłowiał w bezbarwny, mysi brąz. Ja farbuję włosy, żeby je ożywić. Coraz mniej wyglądamy jak siostry. Pamiętam zetknięte głowy Beth i Dinny’ego, kiedy się namawiali i szeptali między sobą: jego włosy takie ciemne, jej takie jasne. Skręcało mnie wtedy z zazdrości, a teraz, kiedy przypominam sobie tę scenę, myślę, że ich głowy wyglądały jak jin i jang. Uzupełniały się. Okna domu są puste, w ciemnych taflach szyb odbijają się nagie drzewa. Te drzewa wydają mi się teraz wyższe, mam wrażenie, że za bardzo napierają na dom. Trzeba je wyciąć. Czy ja rzeczywiście się zastanawiam, co jest do zrobienia, co do naprawienia? Czy wyobrażam sobie, że tu mieszkam? Dom należy teraz do nas: wszystkie dwanaście sypialni, strzeliste sufity, główne schody, podziemne sale wyłożone kamiennymi płytami, wyślizganymi przez stopy wielu pokoleń służących. Należy do nas, ale pod warunkiem że tu zostaniemy i zamieszkamy. Tego zawsze chciała Meredith. Meredith – nasza babka, złośliwa kobieta z zaciśniętymi, kościstymi dłońmi. Chciała, by nasza matka wprowadziła się tu z nami wiele lat temu, żebyśmy byli świadkami jej umierania. Mama odmówiła, więc została wydziedziczona i dalej wiedliśmy szczęśliwe, podmiejskie życie w Reading. Jeśli się tu nie przeprowadzimy, posiadłość zostanie sprzedana, a pieniądze przekazane na szlachetne cele. Że też Meredith po śmierci stała się filantropką. Zatem dom należy do nas – ale tylko przez chwilę, ponieważ nie sądzę, byśmy dały radę w nim zamieszkać. Jest pewien powód. Kiedy usiłuję go uchwycić, rozpływa się w powietrzu. Zostaje tylko imię. Henry. Chłopiec, który zniknął, którego nagle po prostu nie było. Teraz, spoglądając w górę na przyprawiające o zawrót głowy gałęzie, mam wrażenie, że wiem. Wiem, dlaczego nie możemy tu zamieszkać, dlaczego trudno uwierzyć, że w ogóle przyjechałyśmy. Wiem. Wiem, dlaczego Beth nie chce nawet wysiąść z samochodu. Zastanawiam się, czy będę musiała ją namawiać, tak jak trzeba ją namawiać do jedzenia. Między miejscem, w którym zaparkowałam, a domem nie rośnie ani jedna roślina – posiadłość stoi w zbyt głębokim cieniu. A może gleba jest zatruta. Pachnie ziemią i gnijącymi, aksamitnymi grzybami. Humus, przypomina mi się z lekcji biologii sprzed wielu lat. Tysiące maleńkich insektów, wgryzających się pracowicie w głąb ziemi, trawiących glebę. Przez chwilę panuje cisza. Cisza po ryku silnika, cisza wśród drzew, cisza w domu – wszędzie. Wracam do samochodu. Beth wpatruje się w swoje dłonie. Wątpię, by nawet podniosła wzrok, żeby spojrzeć na dom. Nagle ogarniają mnie wątpliwości, czy dobrze zrobiłam, przywożąc ją tutaj. Nagle boję się, że za długo zwlekałam, strach ściska mnie w środku. Ścięgna rysują się na jej szyi niczym kawałki sznurka. Tworzy kanciasty kształt na siedzeniu, same przeguby i ostre krawędzie. Taka wychudzona, taka krucha. To wciąż moja siostra, ale zmieniła się. Ma w sobie teraz coś, czego nie potrafię rozgryźć ani pojąć. Robiła rzeczy, których nie jestem w stanie zrozumieć, i miewała myśli, których nie umiem sobie nawet wyobrazić. Wbija wzrok w kolana, oczy ma szkliste i szeroko otwarte. Maxwell chce, żeby wróciła do szpitala. Powiedział mi to dwa dni temu przez telefon, a ja naskoczyłam na niego za ten pomysł. Jednak teraz, chociaż staram się tego nie robić, zachowuję się przy niej inaczej – i czasami jej za to nienawidzę. Jest moją starszą siostrą. Powinna być ode mnie silniejsza. Głaszczę ją lekko po ramieniu i uśmiecham się pogodnie. – Wchodzimy? – pytam. – Napiłabym się czegoś mocniejszego. Mój głos brzmi donośnie w tej małej przestrzeni. Wyobrażam sobie kryształowe karafki Meredith, ustawione rzędem w salonie. Gdy byłam dzieckiem, zakradałam się tam i oglądałam tajemnicze mikstury, patrzyłam, jak odbijają światło, podnosiłam koreczki, żeby potajemnie wciągać zapach w nozdrza. Pomysł, że miałabym pić jej whisky teraz, kiedy nie żyje, wydaje mi się groteskowy. Moja troska ma pokazać Beth, że wiem, jak bardzo nie chce tam wracać. Ale ona nagle bierze głęboki oddech, wysiada i rusza zdecydowanie w kierunku domu.

[b]Fragment 2[/b]

Dobiega północ, a Beth i ja jesteśmy już w swoich pokojach. Tych samych co zawsze, w których czekały na nas te same kapy, gładkie i wypłowiałe. Na początku wydało mi się to surrealistyczne. Ale właściwie po co zmieniać kapy w pokojach, których się nigdy nie używa? Wątpię, czy Beth już śpi. Cisza w domu dźwięczy jak dzwon. Materac zapada się nisko w miejscu, w którym siadam, stracił już swoją sprężystość. Łóżko ma ciemne dębowe wezgłowie, a na ścianie wisi akwarela, teraz całkiem wyblakła. Łodzie w porcie, chociaż nigdy nie słyszałam, żeby Meredith wybrała się na wybrzeże. Sięgam za wezgłowie, macając pionowe przęsła, dopóki jej nie znajduję, łamliwej i oblepionej kurzem. To wstążka, którą tam zawiązałam – czerwona plastikowa wstążka z kokardy na prezencie urodzinowym. Przywiązałam ją za łóżkiem, kiedy miałam osiem lat, żeby mieć jakiś sekret, o którym tylko ja będę wiedziała. Mogłam o niej myśleć po powrocie do szkoły. Wyobrazić ją sobie, schowaną, nietkniętą podczas sprzątania, gdy ludzie wchodzili i wychodzili z pokoju. Coś, o czym wiem tylko ja; pamiątka po mnie, którą zawsze odnajdę.

[b]1902[/b]

Bathilda nie ogłosiła zaręczyn swojej bratanicy z Corinem Masseyem. Odmówiła pomocy przy kompletowaniu wyprawy ślubnej, zakupie ubrań podróżnych i pakowaniu skórzanych kufrów. Zamiast tego obserwowała, jak Caroline starannie składa nowe, szyte na miarę ubrania, spódnice z klinów i haftowane szmizjerki. – Pewnie uważasz się za emancypantkę, skoro porywasz się na taką ekstrawagancję. Dziewczyna Gibsona, bez dwóch zdań – orzekła. Caroline nie odpowiedziała, chociaż słowa ciotki ją ubodły, bo trafiła w sedno. Zawinęła biżuterię w niebieski aksamit i wetknęła ją do kuferka z kosmetykami. Później wyruszyła na poszukiwania Bathildy w ich ogromnym domu przy Gramercy Park i znalazła ją usadowioną w smudze wiosennego słońca, tak oślepiająco jasnego, że odjęło starszej kobiecie lat. Caroline ponownie poprosiła o ogłoszenie jej zaręczyn. Chciała, żeby wszystko odbyło się jak należy, oficjalnie, ale jej prośba nie znalazła zrozumienia u ciotki. – Nie ma czego świętować – odparowała Bathilda. – Cieszę się tylko, że mnie tu nie będzie i uniknę tych wszystkich pytań. Wracam do Londynu, zamieszkam z kuzynką mojego drogiego zmarłego męża, damą, którą zawsze darzyłam wielką sympatią i poważaniem. Teraz już nic nie trzyma mnie w Nowym Jorku. – Wracasz do Londynu? Ale… kiedy? – zapytała bardziej potulnie Caroline. Z rozpaczą uświadomiła sobie, że mimo dzielących ich konfliktów ciotka Bathilda była jej jedyną rodziną, jedynym domem. – W przyszłym miesiącu, kiedy pogoda będzie bardziej sprzyjać podróżom. – Rozumiem – wyszeptała Caroline. Założyła ręce przed sobą, splotła ciasno palce i zacisnęła dłonie. Bathilda podniosła wzrok znad książki, którą dotąd czytała ostentacyjnie, i posłała bratanicy niemal napastliwe spojrzenie. – W takim razie nie będziemy się już widywać, jak sądzę – bąknęła Caroline. – Istotnie, moja droga. Ale nie widywałybyśmy się, nawet gdybym została w Nowym Jorku. Wyjeżdżasz zbyt daleko, bym mogła tam wygodnie dojechać. Podam ci mój adres w Londynie i oczywiście musisz do mnie napisać. Ale śmiem twierdzić, że będziesz miała dość towarzystwa na farmie. Jestem pewna, że w okolicy będą inne żony farmerów – odparła i z lekkim uśmiechem wróciła do książki. Koronkowy kołnierzyk zdawał się dusić Caroline. Poczuła przypływ paniki i nie wiedziała, czy ma biec do Bathildy, czy od niej uciekać. – Nigdy nie okazałaś mi miłości – wyszeptała przez ściśnięte strachem gardło. – Nie rozumiem, dlaczego jesteś tak zaskoczona, że idę za tym, kto mi ją oferuje. – Po czym wyszła z pokoju, zanim Bathilda zdążyła wyszydzić jej słowa.

Po upływie czterech tygodni od ślubu ucałowała rumiany policzek Bathildy, szukając w zachowaniu ciotki jakichś oznak żalu. Ale tylko Sara odprowadziła ją na dworzec, łkając niepohamowanie u boku swojej młodziutkiej pani, kiedy gniade konie stąpały energicznie po zatłoczonych ulicach i alejach. – Nie wiem, jak to teraz będzie, panienko. Nie wiem, czy spodoba mi się w Londynie! – płakała dziewczyna, a Caroline wzięła ją za rękę i splotła ciasno palce z jej palcami, zbyt rozemocjonowana, żeby wydusić z siebie choćby słowo. Dopiero na widok lokomotywy, która gwałtownie wyrzucała z siebie parę i sadzę, wypełniając jej nozdrza cierpkim zapachem rozgrzanego żelaza i węgla, wreszcie poczuła, że jest na świecie coś, co cieszy się na tę podróż tak samo jak ona. Zamknęła oczy, kiedy pociąg ruszył z wolna naprzód, głośno i uroczyście zanosząc się parą. Jej dawne życie się skończyło, a nowe – właśnie się rozpoczynało.

[b]Fragment 3[/b]

Dawniej ja i Beth rzadko robiłyśmy sobie na złość, rzadko się kłóciłyśmy. Może różnica wieku była wystarczająco duża. A może chodziło o to, że miałyśmy wspólnego wroga. Nawet kiedy siedziałyśmy zamknięte w domu przez dwa dni, dwa długie, słoneczne dni, nie zwróciłyśmy się przeciwko sobie. To była sprawka Henry’ego i Meredith. Meredith od pierwszej chwili zabroniła nam się bawić z Dinnym; zakazała nam się odzywać i zbliżać do kogokolwiek z jego rodziny, gdy tylko przy podwieczorku, nieświadome niczego, opowiedziałyśmy jej o naszym nowym przyjacielu. Poznałyśmy go przy stawie na deszczówkę, kiedy w nim pływał. W ciepły, ale nie upalny dzień. Wczesnym latem, tak mi się wydaje; wszystko wciąż wyglądało świeżo i zielono. Wiał chłodny wiatr, więc kiedy zobaczyłyśmy go pierwszy raz, całkiem przemoczonego, przeszył nas dreszcz. Jego ubranie leżało złożone na brzegu. Całe ubranie. Beth wzięła mnie za rękę, ale nie uciekłyśmy. Od razu nas zafascynował. Od razu zapragnęłyśmy go poznać – tego szczupłego, śniadego, nagiego chłopca z mokrymi włosami przylepionymi do szyi, który pływał i nurkował całkiem sam. Ile miałam lat? Nie jestem pewna. Cztery albo pięć, nie więcej. – Kim jesteście? – zapytał, brnąc w wodzie. Przysunęłam się bliżej do Beth i mocniej złapałam ją za rękę. – To dom naszej babci – wyjaśniła Beth, wskazując na posiadłość. Dinny podszedł trochę bliżej. – Ale kim jesteście wy? – uśmiechnął się, błyskając zębami i oczami. – Beth! – szepnęłam natarczywie. – On jest bez ubrania! – Pst! – uciszyła mnie Beth, ale był to zabawny odgłos, połączony z chichotem. – Czyli Beth. A ty? – Dinny spojrzał na mnie. Uniosłam nieco podbródek. – Jestem Erica – oświadczyłam z całą odwagą, na jaką było mnie stać. W tym samym momencie z lasu wyskoczył Jack Russel terier i podbiegł do nas, szczekając i machając ogonem. – Nazywam się Nathan Dinsdale, a to jest Arthur. – Wskazał na psa. Od tej chwili poszłabym za nim wszędzie. Marzyłam o zwierzątku; prawdziwym zwierzątku, a nie rybce, bo tylko na nią mieliśmy miejsce w mieszkaniu. Zabawa z psem tak mnie pochłonęła, że nie pamiętam, w jaki sposób Dinny uniknął pokazania się Beth nago przy wychodzeniu ze stawu. Podejrzewam, że tego nie uniknął. Oczywiście, dalej się z nim spotykałyśmy, mimo zakazu Meredith. Zwykle udawało nam się to ukryć i zmylić Henry’ego przed wymknięciem się do obozu na skraju posiadłości, w którym Dinny mieszkał z rodziną. Zazwyczaj Henry i tak trzymał się od niego z daleka. Nie chciał łamać zasad Meredith, więc przejął jej niechęć do Cyganów, pielęgnował ją w sobie i wyhodował z niej własną nienawiść. Kiedy nasi rodzice wyjechali na weekend, Meredith zamknęła nas w domu. Poszłyśmy z Dinnym do wioski kupić słodycze i colę w sklepiku. Odwróciłam się i zobaczyłam Henry’ego. Schował się za budką telefoniczną, ale nie dość szybko, więc kiedy wracaliśmy do domu, czułam mrowienie między łopatkami. Dinny pożegnał się i zniknął między drzewami, omijając dom szerokim łukiem. Meredith czekała na nas na progu. Henry zapadł się pod ziemię. Ale wiedziałam, kto jej naskarżył. Złapała nas za ramiona, wpijając nam paznokcie w skórę, schyliła się i przytknęła wykrzywioną wściekłością twarz do naszych twarzy. – Jeśli będziecie się bawić z psami, nabawicie się pcheł – wycedziła przez zęby. Zostałyśmy zaciągnięte na górę i zmuszone do kąpieli w tak gorącej wodzie, że skóra zrobiła się od niej czerwona i obolała. Szlochałam bez końca, ale Beth milczała ze wściekłości. Po wszystkim, kiedy leżałam w łóżku, chlipiąc, Beth ściszonym głosem poinstruowała mnie: – Chce nas ukarać, trzymając nas w pokoju, więc musimy jej pokazać, że nam to nie przeszkadza. Że nie mamy nic przeciw temu. Rozumiesz, Erico? Proszę, nie płacz! – wyszeptała, przeczesując mi włosy drżącymi z gniewu palcami. Wydaje mi się, że skinęłam głową, ale byłam zbyt przejęta, żeby zwracać na nią uwagę. Na dworze było jeszcze jasno. Słyszałam, jak Henry bawi się z jednym z psów na trawniku, słyszałam stłumiony przez odległość głos Clifforda. Słoneczne sierpniowe popołudnie, a my musiałyśmy iść spać. I siedzieć w domu przez cały weekend. Kiedy wrócili nasi rodzice, wszystko im opowiedziałyśmy. Tata powiedział: – Tego już za wiele, Lauro. Tym razem mówię poważnie. Poczułam przypływ radości, miłości do niego. – Porozmawiam z nią – odrzekła mama. W czasie podwieczorku, podsłuchałam je w kuchni. Mamę i Meredith. – Wydaje się miłym chłopcem. Całkiem rozsądnym. Naprawdę, matko, nie widzę w tym nic złego – mówiła mama. – Nie widzisz nic złego? Czyli chcesz, żeby dziewczynki zaczęły używać tego paskudnego lokalnego slangu? Chcesz, żeby nauczyły się kraść i przeklinać? Chcesz, żeby wracały do domu zawszone i upodlone? Jeśli tak, to rzeczywiście, nie ma w tym nic złego – odpowiedziała chłodno Meredith.
– Moje córki nigdy niczego by nie ukradły – oznajmiła stanowczo mama. – I uważam, że słowo „upodlone” to lekka przesada. – A ja nie, Lauro. Być może zapomniałaś, ile kłopotów przysporzyli nam ci ludzie przez te wszystkie lata? – Jak mogłabym zapomnieć… – westchnęła mama. – Cóż, to twoje dzieci. – Owszem, moje. – Ale jeśli chcesz, żeby mieszkały pod moim dachem i były pod moją opieką, to będą musiały przestrzegać moich zasad – syknęła Meredith. Mama wzięła głęboki oddech. – Jeśli jeszcze raz usłyszę, że zostały zamknięte w domu, to przestaną tu przyjeżdżać, podobnie jak David i ja – odpowiedziała cicho, ale słyszałam w jej głosie napięcie. Niemal drżenie. Meredith milczała. Usłyszałam jej zbliżające się kroki, więc czmychnęłam z widoku. Kiedy niebezpieczeństwo minęło, poszłam do mamy, która zmywała w milczeniu, z roziskrzonymi oczyma. Objęłam jej nogi i mocno do nich przywarłam. Meredith nie zmieniła zdania na temat naszych zabaw z Dinnym, ale nigdy więcej nie zamknęła nas w pokoju. Przynajmniej w tej sprawie odniosła zwycięstwo.

[b]Fragment 4

1902[/b]

Caroline wyszła sztywno z pociągu; spódnice lepiły się jej do nóg, a stopy spuchły i rozgrzały się w ciasnych trzewikach. Rozglądała się po drewnianym peronie z sercem w gardle, ale nie dostrzegła Corina ani wśród garstki ludzi wychodzących z powozów ani czekających na stacji. Pociąg westchnął ze znużeniem i powlókł się w stronę bocznicy, gdzie na tle nieba rysowała się wieża ciśnień. Caroline powitał tylko ciepły, cicho świszczący wietrzyk i chrzęst piasku na peronie pod jej stopami. Jeszcze raz rozejrzała się wokół i nagle poczuła się tak pusta i lekka, jakby następny podmuch wiatru mógł zbić ją z nóg i porwać ze sobą. Poprawiła kapelusz nerwowym ruchem, ale wciąż rozciągała wargi w uśmiechu, wypatrując upragnionego widoku. Woodward wyglądało na niewielkie, senne miasteczko. Od torów do miasta prowadziła szeroka, nieutwardzona ulica; wiatr wyżłobił w piasku małe fale na całej jej długości. Caroline czuła zapach smoły na budynku dworca, rozgrzanej od słońca, a także przenikliwy smród bydła. Spojrzała w dół, rysując stopą kreskę w piasku.
Kiedy pociąg odjechał, stację ogarnęła cisza nowego rodzaju, z terkotem przejeżdżającego powozu i skrzypieniem wózka z jej bagażem, z którego ciężarem mocował się pracownik dworca. Gdzie się podziewał Corin? Poczuła, jak wzbierają w niej wątpliwości i strach – że pożałował swojej decyzji, że została porzucona, że będzie musiała wrócić następnym pociągiem do Nowego Jorku. Obróciła się wokół, zdesperowana, by go zobaczyć. Bagażowy zatrzymał się z jej kuframi i próbował zajrzeć Caroline w oczy, bez wątpienia po to, żeby zapytać, gdzie ma je zabrać. Ale skoro Corina nie było, nie miała pojęcia, co odpowiedzieć. Nie wiedziała, dokąd iść, gdzie się zatrzymać, co robić. Poczuła, jak krew odpływa jej z twarzy, ziemia zaczęła jej wirować przed oczami. Przez jedną przerażającą chwilę myślała, że zemdleje albo wybuchnie płaczem, albo jedno i drugie. Wzięła głęboki, drżący oddech i rozpaczliwie szukała wyjścia z tej sytuacji, zastanawiając się, co powiedzieć bagażowemu, żeby ukryć swoje zakłopotanie.
– Pani Massey?
Początkowo Caroline nie zorientowała się, że to jej nazwisko, wypowiedziane z przeciągłym akcentem. Zignorowała mężczyznę z kapeluszem w dłoniach, który stanął obok niej w swobodnej pozie. Wyglądał na jakieś trzydzieści lat, ale słońce wyryło mu linie na twarzy, tak jak wypaliło błękit z jego koszuli. Rozczochrane włosy przetykane miał rudymi i brązowymi kosmykami.
– Pani Massey? – powtórzył, podchodząc o krok bliżej.
– Och! Tak, to ja – krzyknęła, zaskoczona.
– Miło mi panią poznać, pani Massey. Mam na imię Derek Hutchinson, ale wszyscy mówią na mnie Hutch i będzie mi miło, jeśli i pani będzie mnie tak nazywała – przedstawił się, wsuwając kapelusz pod ramię i wyciągając dłoń, którą Caroline ścisnęła ostrożnie, samymi opuszkami palców.
– Gdzie jest pan Massey? – zapytała.
– Corin miał wrócić na czas, żeby panią odebrać, i wiem, że bardzo mu na tym zależało, ale były jakieś problemy ze złodziejami bydła i musiał to sprawdzić… Jestem pewny, że wróci, zanim dojedziemy na miejsce… – powiedział Hutch, widząc, jak Caroline rzednie mina.

Próbuję przypomnieć sobie coś dobrego o Henrym. Może jesteśmy mu to winne, w końcu my miałyśmy szansę dorosnąć, mogłyśmy żyć własnym życiem, zdobywać i tracić miłość. Lubił opowiadać głupie dowcipy, a ja uwielbiałam ich słuchać. Beth zawsze była miła, zabierała mnie wszędzie ze sobą i pomagała mi, ale nawet jako dziecko wydawała się raczej poważna. Kiedyś Henry tak mnie rozśmieszył, że prawie się posiusiałam – śmiech zamarł mi na ustach i rzuciłam się do toalety z pięścią wciśniętą między nogi. „Jak się nazywa środkowa część łosia? Łośrodek. Dlaczego słoń ma pomarańczowe oczy? Żeby się dobrze kryć w jarzębinie. Dlaczego żyrafa ma dłuższe nogi od bociana? Żeby jej nie dokopał. Ile lat żyje mysz? To zależy od kota. Co to jest, małe, różowe i je kamyki? Mały, różowy kamykożerca”. Mógł tak bez końca, przez wiele godzin, aż musiałam rozmasowywać palcami obolałe od śmiechu policzki. Któregoś dnia, a miałam wtedy jakieś siedem lat, też opowiadał głupie dowcipy. To musiała być sobota, bo na stole w jadalni nadal leżały pozostałości po śniadaniu na ciepło. Na zewnątrz świeciło słońce, ale było jeszcze chłodno. Przez otwarte przeszklone drzwi na taras do pokoju wpadało rześkie powietrze, szczypiące mnie w kostki. Właściwie to nie patrzyłam, co robi Henry, sypiąc swoimi żartami. Nie zwracałam na to uwagi. Po prostu chodziłam za nim krok w krok i zachęcałam do dalszych żartów, kiedy na chwilę przerywał. „Powiedz jeszcze jeden!” „Dlaczego bocian stoi na jednej nodze? Bo jakby podniósł drugą, to by się przewrócił. Czym się różni słoń od parawanu? Parawanem można się zasłonić, a słoniem nie można się zaparawanić”. Trzymał pod pachą pojemnik na ciasteczka i sklejał dwa herbatniki grubą warstwą angielskiej musztardy. Tej wyjątkowo ostrej, w brzydkim kolorze, którą Clifford lubił smarować kiełbaski. Szukałam dobrych wspomnień, i proszę, oto one. Nie przyszło mi do głowy zapytać, po co to robi. Nie spytałam, dokąd idziemy. Henry zawinął herbatniki w serwetkę i schował je do kieszeni. Poszłam za nim przez trawnik jak tresowana małpka, domagając się więcej żartów. Szliśmy na zachód, nie na południe między drzewami, tylko w stronę ścieżki, by chowając się za rosnącym wzdłuż niej żywopłotem, dotrzeć do obozu Dinny’ego. Henry przykucnął w rowie i pociągnął mnie za sobą. Opadliśmy za bujną, cierpko pachnącą kępę trybuli leśnej. Dopiero wtedy zapytałam go szeptem: „Henry, co ty robisz? Dlaczego się chowamy?”. Ale kazał mi się zamknąć, więc posłuchałam. Bawimy się w szpiegów, pomyślałam; próbowałam nie szeleścić w zaroślach, sprawdziłam, czy nie ma pode mną pokrzyw, mrowiska albo trzmieli. Dziadek Dinny’ego siedział na składanym krzesełku przed swoim białym zdezelowanym samochodem kempingowym. Woskowany kapelusz opadał mu nisko na oczy, miał ręce założone na piersiach i dłonie wciśnięte pod pachy. Chyba spał. Głębokie, ciemne bruzdy biegły mu od nosa aż do kącików ust. Po obu stronach leżały jego psy, opierając łby na łapach. Dwa czarno-białe owczarki collie, Dixie i Fiver, których nie wolno było dotykać, chyba że dziadek pozwolił. „Capną was w te paluchy, jeśli dacie im powód”. Henry rzucił musztardowe ciastka przez żywopłot. Psy natychmiast się zerwały, ale nie zaczęły szczekać, bo wyczuły herbatniki. Schrupały je w mgnieniu oka, nie zważając na musztardę. Wstrzymałam oddech. Krzyknęłam w myślach: Henry! Dixie zakrztusiła się, kichnęła, oparła pysk na jednej łapie i potarła go drugą. Zmrużyła ślepia, znów kichnęła i skomląc, potrząsnęła głową. Henry zagryzał pięść, jego oczy były roziskrzone, a spojrzenie skupione. Promieniał radością. Dziadek Kosa obudził się i zaczął mruczeć coś do psów. Gładził Dixie po karku i patrzył na nią, kiedy sapała, powstrzymując wymioty. Fiver zakręcił się powoli w kółko, sapnął i zwymiotował paskudną żółtą papkę. Henry’emu wyrwał się stłumiony chichot. Mnie przytłaczało współczucie dla psów i poczucie winy. Chciałam wstać i krzyknąć: „To nie ja!”. Chciałam zniknąć, pobiec z powrotem do domu. Ale zostałam, bujając się na piętach, chowając twarz między kolanami. Ale najgorsze było to, że kiedy wreszcie mogłam odejść, co Henry przekazał mi, szczypiąc mnie w ramię, zdążyliśmy przejść ledwie dwadzieścia kroków, kiedy pojawili się Dinny i Beth. Nogawki dżinsów mieli mokre od rosy, a we włosach Beth tkwił mały, zielony listek.

© 2012 Insignis Media. Wszelkie prawa zastrzeżone.

[b]Więcej informacji o książce znajdziesz pod adresem:[/b] http://www.webook.pl/b-41271,Dziedzictwo.html