Recenzja filmu „Czarny Czwartek. Janek Wiśniewski padł.”

Szczerze mówiąc, do nowego filmu Antoniego Krauze podchodziłem sceptycznie. Dziesiątki wtórnych i nudnych filmów znad Wisły zdążyło skutecznie zniechęcić mnie do rodzimej kinematografii, przez co na sam widok reklamy „jednej z największych i najbardziej oczekiwanych polskich produkcji od czasu filmu <Popiełuszko. Wolność jest w nas>” miałem ochotę wykrzyczeć „Dlaczego znowu marnujecie pieniądze na jakiś gniot?!”. Okazało się jednak, że nie taki wilk straszny, jak go malują. Owszem, film nie jest arcydziełem na miarę „Człowieka z żelaza” Wajdy, ale też nie zasługuje na wieczne zapomnienie.

Szczerze mówiąc, do nowego filmu Antoniego Krauze podchodziłem sceptycznie. Dziesiątki wtórnych i nudnych filmów znad Wisły zdążyło skutecznie zniechęcić mnie do rodzimej kinematografii, przez co na sam widok reklamy „jednej z największych i najbardziej oczekiwanych polskich produkcji od czasu filmu <Popiełuszko. Wolność jest w nas>” miałem ochotę wykrzyczeć „Dlaczego znowu marnujecie pieniądze na jakiś gniot?!”. Okazało się jednak, że nie taki wilk straszny, jak go malują. Owszem, film nie jest arcydziełem na miarę „Człowieka z żelaza” Wajdy, ale też nie zasługuje na wieczne zapomnienie. „Czarny Czwartek. Janek Wiśniewski padł” opowiada historię strajków w gdańskiej stoczni 17 grudnia 1970 roku, które miały miejsce po gwałtownym wzroście cen żywności bez równoczesnej podwyżki płac. Akcja ukazana jest z trzech różnych punktów widzenia – typowej polskiej rodziny, która właśnie przeprowadziła się do wymarzonego M3, działacza partyjnego Jana Mariańskiego oraz samego Pierwszego Sekretarza, Władysława Gomułki. Ubogie, acz spokojne dotychczas życie stoczniowca Brunona Drywy i jego rodziny zostaje obrócone o 180 stopni, po tym, jak z rozkazu władz wojsko wkracza do miasta tłumić zamieszki. Podtytuł nawiązuje do „Ballady o Janku Wiśniewskim” autorstwa Krzysztofa Dowgiałły, która mówi o młodym chłopcu zabitym właśnie w czasie rozruchów sprzed czterdziestu lat. Janek Wiśniewski nie jest jednak postacią historyczną - jest nią Zbigniew Godlewski, zastrzelony w trakcie starć w rejonie stacji Szybkiej Kolei Miejskiej Gdynia Stocznia. Jego ciało zostało przeniesione na czele pochodu ul. Czerwonych Kosynierów tunelem pod peronami dworca Gdynia Główna, ul. Dworcową, ul. 10 Lutego i ul. Świętojańską pod siedzibę Miejskiej Rady Narodowej przy ul. Czołgistów. Autor ballady, nie znając prawdziwego nazwiska poległego, nazwał go Janek Wiśniewski. Zacznę może od elementów filmu, na które narzekać nie mogę. Jednym z nich jest sposób, w jaki wpleciono materiały archiwalne do scen nagrywanych już współcześnie. Pokazanie wydarzeń tak, jak widzieli je naoczni świadkowie, nadaje autentyczności i dramaturgii, pozwala, przynajmniej w najmniejszym stopniu, wczuć się w atmosferę Gdańska roku 1970. Uwagę przykuwa także obraz władzy przedstawiony w „Czarnym Czwartku”. Z kilku jedynie scen wyłania się wizja bezdusznej machiny, którą można naoliwić i dostroić, jeśli zaczyna zwalniać, ale nigdy zatrzymać. Największa w tym zasługa Piotra Fronczewskiego i Wojciecha Pszoniaka. Również role Marty Honzatko i Michała Kowalskiego jako małżeństwa Drywów zasługują na uznanie, gdyż zostały one odegrane dosyć przekonująco, pozwalając z czasem zżyć się z postaciami z ekranu. Do zdjęć Jacka Petryckiego nie można się przyczepić, choć niektóre sceny wydawały mi się aż nazbyt chaotyczne. Momentem, który szczególnie zapadł mi w pamięci, było otwarcie ognia przez wojsko do niczego się nie spodziewających pracowników stoczni, idących jak co dzień do pracy. To było naprawdę przejmujące i w pełni oddało tragizm tamtych czasów, gdy ludzie nie mogli czuć się bezpiecznie nawet we własnym kraju. Czas przejść do minusów. Mimo tych wszystkich zalet, które wspomniałem wcześniej, film po prostu się dłużył. Nie spodziewałem się, oczywiście, wybuchów i pościgów na miarę Hollywoodu, ale jednak przez lwią część seansu spoglądałem na zegarek. Sądzę, iż jak w większości polskich produkcji, jest to wina prowadzenia akcji – z czasem poszczególne wątki rozjeżdżają się na lewo i prawo, nie zawsze doczekawszy się rozwiązania z prawdziwego zdarzenia (np. nie dowiedzieliśmy się, co dalej spotkało Jana Mariańskiego). Pojawił się też typowy dla obrazów historycznych patos. Jest to zrozumiałe, jednak czasem odnoszę wrażenie, iż jest go zbyt dużo (scena, gdy jeden z uczestników marszu strajkujących, wybiega przed tłum żołnierzy, rozrywając kurtkę i krzycząc do jednego z nich „Strzelaj do Polaka!”) Koniec końców film jest po prostu dobry. Może służyć jako źródło wiedzy, przybliżyć historię strajków, i tego jak się z nimi rozprawiano przez władze PRL, młodszym widzom, urodzonym już w wolnej Polsce. Historia pokazana oczami szarego stoczniowca potrafi chwycić za serce i uzmysłowić, jak ciężkie było kiedyś życie.