Opowiadanie naturalistyczne

Życie rzuca ludziom kłody pod nogi. Karze niewinnych ,którzy stawiają czoła przeciwnościom losu. Nikt nie słyszy wołania o pomoc. A może nie chce słyszeć ? Ludzie są zaślepieni. Wszystko to tylko jednej wielki wyścig szczurów, pozbawiony sensu, bezwartościowa i niekończąca się pogoń do osiągnięcia materialnego i zawodowego sukcesu. A co z tymi do których los się nie uśmiechnie? Stają się wrakiem człowieka, który desperacko próbuje się podnieść, lecz upada pod ciężarem, nieodwracalnego losu.

Życie rzuca ludziom kłody pod nogi. Karze niewinnych ,którzy stawiają czoła przeciwnościom losu. Nikt nie słyszy wołania o pomoc. A może nie chce słyszeć ? Ludzie są zaślepieni. Wszystko to tylko jednej wielki wyścig szczurów, pozbawiony sensu, bezwartościowa i niekończąca się pogoń do osiągnięcia materialnego i zawodowego sukcesu. A co z tymi do których los się nie uśmiechnie? Stają się wrakiem człowieka, który desperacko próbuje się podnieść, lecz upada pod ciężarem, nieodwracalnego losu. Przytłaczają go troski życia, nie potrafi się pogodzić z tym co go spotkało, a raczej ją. Ona, taka niewinna, zawsze uśmiechnięta. Uosobienie dobroci i łagodności. Gdyby tylko mogli wtedy wziąć jej ból na swoje barki, gdyby ludzie byli łaskawszy, okazali trochę zrozumienia, pomogli. Lecz ona z każdym dniem była coraz chudsza. Jej twarz niegdyś taka piękna, była jedynie bladą maską o zapadniętych policzkach, włosy wypadające garściami zawsze rozczochrane straciły dawną jedwabistość. Jej wyniszczone ciało, sine ręce którym najlżejszy dotyk sprawiał ból stało się odrażające. Każde żebro nieomal przebijało jej skórę. Najgorszy był ten kaszel. Niczym niewidzialne dłonie mordercy oplatały jej gardło. Zaciskały się coraz bardziej na jej łabędziej szyi, odcinając dech w piersiach. Do sinej wtedy już twarzy przykładała chusteczkę, niby dyskretnie, ostatkiem sił wycierała krew z popękanych ust. Chciała zaoszczędzić nam bólu i z krzywym uśmiechem, szklanymi przekrwionymi oczami mówiła ,że jest lepiej. Zostawili ją tylko raz. Ten jeden raz za dużo. Śmierć zbliżała się do niej małymi krokami, zadając im wszystkim ogromny ból, lecz ona wolała być szybsza. Wiedziała od początku że nie ma już dla niej nadziei, nie chciała dłużej trwać w niepewności. Ostatkiem sił wspięła się po obskurnych, napęczniałych od wilgoci schodach na strych. Wiedziała że to dobre miejsce. Od lat nikt tam nie zagląda. Zabite deskami okna przepuszczały lekkie promyki słońca, które tylko raniły jej oczy. Ustawiła stare drewniane krzesło, które z każdym jego dotknięciem gubiło płaty zielonej farby pod belką od sufitu. Wspięła się na nie i stojąc założyła sobie pętle na szyje, linę którą wcześniej przymocowała na belce. Zamknęła oczy, lekko trąciła jedną stopą stare krzesło na którym stała. Jej ciało chwile drgało w konwulsjach, otwarte usta zastygły w niemym okrzyku, z sinej twarzy odpływało życie. Jej szeroko otwarte oczy patrzyły pustym wzrokiem niczym młode łagodne jagnię na przebijające do środka promienie światła, które nie zranią więcej jej oczu.